Nie wiem jak Wy, ale ja często zapominam o istnieniu niektórych potraw.
– O! Mamo, dawno nie jedliśmy budyniu! – wykrzykuje któryś z potomków w sklepie na widok torebek z budyniem.
– Mamooo, a może zrobimy kisiel? Bo u Cioci Oli był taki dobry! – prosi potomkini.
No żesz faktycznie! Dawno nie robiliśmy budyniu! A kisiel to ja chyba ostatnio jadłam w internacie (nie mylić z Internetem)… Nie, nie! Jadłam u Cioci Oli albo i u Mamy, nie tak wcale dawno, ale na śmierć o nim zapomniałam, to znaczy zapomniałam, że mogę go zrobić w domu. Swoim dzieciom i Mężowi. I sobie, przede wszystkim sobie! Bo co w końcu, kurczę blade, jak mawia najsłynniejszy na świecie Mikołajek.
Więc zaczęłam robić ten budyń i kisiel. I pomyślałam, że z ich robienia mogę zrobić zadania zero waste. Kolejne w naszym Wyzwaniu Rok Bez Marnotrawstwa. Kolejne, czyli #20 i #21.
Ale zanim przejdę do szczegółowego ich omówienia, zacznę od podstaw. Czyli:
Jak się robi budyń i kisiel?
Nie – moi drodzy – nie zaczyna się od kupna torebeczek z napisem „budyń” i „kisiel”. Zaczyna się od kupna torebki z napisem „mąka ziemniaczana” albo „skrobia ziemniaczana”. I tutaj chcę zwrócić Waszą uwagę na aspekt oszczędnościowy: Otóż półkilogramowa torebka z napisem „mąka ziemniaczana” kosztuje 4 złote 60 groszy. Natomiast 60 gramowa torebka z napisem „budyń” – 1 złoty 45 groszy. (Ceny z naszego osiedlowego sklepu.)
A co znajduje się w torebce z napisem „budyń” albo „kisiel”?
Zgadliście, moi drodzy: trochę mąki ziemniaczanej. I w przypadku budyniu – też trochę mąki pszennej. Oraz aromaty i barwniki. I czasami cukier.
Dlatego naprawdę nie rozumiem, dlaczego wszyscy kupują tę mąkę ziemniaczaną (z dodatkiem pszennej oraz aromatów i barwników i czasami cukru) w takich małych, foliowych torebeczkach po 30 i 60 gramów, skoro mogą ją kupić w dużych, papierowych workach po pół kilo albo i po kilogramie?
Tak szczerze mówiąc, to rozumiem. Bo tak się przyzwyczaili. Bo myślą, że inaczej się nie da. Bo najciemniej pod latarnią.
Mało brakowało, a napisałabym, że tak jest wygodniej i szybciej. Widzicie? Bo sama przez wiele lat kupowałam te małe torebeczki. Ale jak się tak nad tym zastanowić, to wychodzi na to, że kupowałam je właśnie z przyzwyczajenia i z nieświadomości, że można samemu, bez torebki z napisem budyń i kisiel.
(Swoją drogą, gdy piszę te słowa, przypomina mi się książeczka „Karolcia” Marii Kruger i magiczni kuchcikowie, którzy zmaterializowali się ni mniej, ni więcej, tylko z opakowania przepysznego – jeśli wierzyć narratorowi – budyniu!)
A czy z torebki jest wygodniej i szybciej? Może trochę? Może dlatego, że nie trzeba się zastanawiać, tylko wysypuje się tę torebkę do mleka czy zalewa wodą i już. Ale w sumie budyń i kisiel domowy też robi się szybko – to tylko kwestia wprawy. I myślę, że warto tej wprawy nabrać, bo jest to łatwe.
No dobrze, czas na szczegóły, czyli przepisy.
Budyń a la Werka, czyli kuchenne eksperymenty Werki blogerki.
Nie powiem, żebym miała wielką wprawę w robieniu domowego budyniu. Szczerze mówiąc, to robiłam go dopiero może trzy – cztery razy, ucząc się na błędach. Pierwszy mój błąd polegał na tym, że robiłam budyń na samej mące ziemniaczanej. Zapominając o pszennej. Ale – to świetna opcja dla bezglutenowców! A budyń bez mąki pszennej smakuje doskonale, tylko że konsystencję ma bardziej kisielową, niż kremową.
Drugi mój błąd polegał na tym, że zamiast sobie szybko przeliczyć, ile potrzebuję mąki na litr mleka, bazując na przepisie z opakowania gotowego budyniu, działałam metodą prób i błędów (to zresztą moja ulubiona metoda kucharzenia, niestety). Z tego powodu budyń wychodził raz za gęsty, raz za rzadki.
Jednakże te eksperymenty uprawniają mnie chyba do tego, żebym Wam podała przepis wypróbowany i zaakceptowany przez domowników (to znaczy – wszyscy żyją).
Oto zatem przepis na mój budyń waniliowy. Porcja słuszna, taka normalna, rodzinna, a nie jakieś torebeczki po dwie łyżeczki.
- 1 litr mleka
- 2 żółtka (ale mogą być i 3)
- 2 łyżki masła (ale mogą być i 3)
- 4 łyżeczki cukru (ale może być i 10 i dzieci będą wreszcie zadowolone, no ale bez przesady)
10 czubatych łyżeczek mąki ziemniaczanej4 czubate łyżeczki mąki pszennej i 6 czubatych łyżeczek ziemniaczanej- olejek waniliowy albo migdałowy, albo cytrynowy, taki jak do ciasta – kilka kropli
Wykonanie:
Z litra mleka odlewamy jakieś pół kubeczka do kubeczka albo innego czegoś.
Resztę mleka podgrzewamy w rondlu, dodajemy do niego aromat, masło i żółtka. Uwaga! Nie dodajcie żółtek za późno, kiedy mleko będzie już bardzo gorące. Ostatnio tak zrobiłam – i to był mój trzeci błąd. Z żółtek zrobiły się żółte kluseczki i dzieci pytały: – Mamo, a co to za gluty? – no wiecie, to nie było miłe. Dlatego Was ostrzegam.
Do mleka, które odlaliśmy do kubeczka (albo czegoś innego), wsypujemy cukier i mąkę i energicznie wszystko mieszamy. Tak samo, jak kiedyś mieszaliśmy ten proszek z torebki z napisem budyń. (Bo wtedy myśleliśmy, że to jakiś magiczny proszek, a teraz wiemy, że to zwykła mąka pszenna z ziemniaczaną, tylko z aromatami i barwnikami, a za to bez żółtek, czyli mniej pożywna, o!)
W czasie, kiedy mieszaliśmy ten proszek, znaczy się mąkę i cukier, z mlekiem w kubeczku (czy w czymś innym), mleko w rondelku już na pewno wykipiało, tfu, co ja wygaduję – zagotowało się, więc możemy zawartość kubeczka (czy czegoś innego) wlać do rondelka i znów energicznie mieszać, najlepiej tak zwaną miotełką, albo przy braku miotełki – widelcem lub tak zwanym piórkiem od miksera. Chodzi o to, żeby nie zrobiły się gluty. O glutach już pisałam. Glutom mówimy stanowcze nie.
Tutaj znów muszę Was ostrzec. Nigdy, przenigdy nie używajcie do likwidowania glutów w budyniu blendera. Owszem, zrobiłam to kiedyś i co prawda budyń uzyskał jednolitą konsystencję (moje chłopaki twierdzą, że Konsystencja to ładne imię dla dziewczynki), ale za to utracił gęstość. No, zrobiło się z niego po prostu mleko! Czy jest tu jakiś chemik albo fizyk, który mi to wyjaśni?!
Więc mieszamy energicznie, aż się wszystko zagotuje, po czym wylewamy do miseczek, kubeczków, filiżanek lub innych, mile i zdrobniale nazywanych naczynek.
Jemy. Przed jedzeniem posypujemy borówkami, bądź polewamy sokiem malinowym, bądź czymś innym, ładnym i smacznym.
Modyfikacje przepisu na budyń.
Zamiast cukru – miód. Wychodzi całkiem smaczne i aromatyczne – miodowo aromatyczne.
Dodajemy kakao, i wtedy mniej mąki – którejś z dwóch. I wtedy bez aromatu, bo kakao już samo w sobie jest aromatyczne.
Cześć mleka zastępujemy słodką śmietanką, wtedy budyń wychodzi bardziej kremowy w smaku. Rozpływa się w ustach, mmm…
Eksperymentujmy, bo dlaczego nie?
Ale jeśli wolicie nie narażać swojej rodziny na stres związany ze spożywaniem zbyt rzadkiego lub zbyt gęstego budyniu, a mój przepis Was nie przekonuje, wyguglujcie sobie inne, być może bardziej sprawdzone (?) przepisy. Wujek Google sypie nimi jak z rękawa. Podejrzewam, że ma nawet przepis na budyń z mąki kulurydzianej. O, faktycznie jest! Nawet łatwiejszy niż mój, no nie! W dodatku czekoladowy.
Ach, po co ja zaglądałam do Google! Toż tu jest i budyń z mąki kokosowej, i z kasztanowej, ryżowej, i nawet z tapioki! Czego to ludzie nie wymyślą?! Nie będę Wam linkować, wyguglajcie sobie, jeśli chcecie. I jeśli przez przypadek macie akurat w domu mąkę kokosową bądź kasztanową, albo ryżową, czy choćby taką tapiokę.
O rety! Właśnie sobie przypomniałam, że ten zalinkowany budyń z mąki kukurydzianej kiedyś robiłam. To było wtedy, kiedy zabrałam się za robienie budyniu głośno informując domowników, że oto robię pyszny i zdrowy budyń domowy. Po czym stwierdziłam naocznie, że nie mam w domu ani mąki ziemniaczanej, ani pszennej, tylko kukurydzianą. No więc zamiast wysyłać głodne i złe (złe, bo głodne) dziecio-nastolatki do sklepu, wyguglałam budyń z mąki kukurydzianej. Czekoladowy. Dobry był. Czekoladowy nie może być niedobry, prawda?
A teraz czas na kisiel. Nie czekoladowy, o nie. Kisiel musi być owocowy.
Ten kisiel, który jadłam w internacie, robiłam oczywiście z torebki, bo w internacie inaczej się nie da. Dodawałam do niego tarte jabłka ze słoika, od Mamy. Jakie to było dobre! Taki właśnie kisiel robią nadal moja Mama i Ciocia Ola. Mama z mąki ziemniaczanej, a Ciocia chyba z torebki z napisem „kisiel”. No, nieważne. Oba są smaczne.
A propos internatu, to do picia jako kompot dawali nam właśnie kisiel, tyle że bardzo rozwodniony. Oj, to nie było smaczne.
Co do mojego kisielu domowej roboty, to cóż. Eksperymenty, proszę państwa, eksperymenty. Nie będzie tutaj długiego i szczegółowego przepisu. Bo kisiel, to nie budyń (czyli masło, i żółtka, i aromaty). Bo kisiel, to po prostu woda z mąką ziemniaczaną. No krochmal, zwyczajnie. Tyle że doprawiony i dosmaczony. A to, czym kto chce doprawić i dosmaczyć, to już jego sprawa.
Można na przykład… No dobrze, opiszę Wam, jak zrobiłam kisiel z naktarynek.
Nektarynki leżały i gniły. Jeszcze nie całkiem gniły, ale prawie. Nikt ich nie chciał, bo nie odchodziły od pestki. Więc wzięłam się zlitowałam i zrobiłam z nich dżem. Taką pulpę. Ugotowałam z cukrem, zblendowałam na mus.
I wymyśliłam, że zrobię z tego kisiel. Dolałam wody, tak na oko, żeby było rzadsze niż dżem, mając na uwadze, że dodam do tego mąkę ziemniaczaną, więc coby miała ona z czego zrobić sobie roztwór koloidalny. Podgrzewając wciąż ten rozwodniony dżem nektarynkowy, osobno rozrobiłam mąkę ziemniaczaną w pół kubeczka zimnej wody, po czym wlałam toto do garnka ze wspomnianym dżemem i wymieszałam energicznie, czekając (i wciąż mieszając), aż się wszystko razem zagotuje.
Czy zauważyliście, że i budyń i kisiel mieszamy energicznie? Przyrządzanie tych deserów to nie jest zabawa dla mięczaków ani słabeuszy!
Podsumowując, mój uniwersalny przepis na kisiel domowy wygląda tak:
Najpierw mamy coś owocowego – dżem, kompot, tarte jabłka i tym podobne przetwory. Do tego czegoś owocowego dodajemy tyle wody, ile chcemy uzyskać kisielu (jakie to praktyczne, prawda?) i dosmaczamy w razie potrzeby cukrem albo miodem. Podgrzewamy, wlewamy do tego powoli (tak! zawsze wlewamy powoli, do budyniu też!) mieszaninę zimnej wody z mąką ziemniaczaną, energicznie mieszając wszystko razem i podgrzewając, aż do wrzenia.
Pamiętajcie! Wlewamy powoli, a mieszamy energicznie. Mieszamy, czekamy, aż się zagotuje i zrobi kisielowate (albo budyniowate, jeśli robimy budyń). Zjadamy ze smakiem.
Pytacie, ile dać mąki ziemniaczanej na ten kisiel?
Ech, nie wiem. Zawsze sypię na oko. Chyba tyle samo co do budyniu, czyli jakieś 10 łyżeczek na 1 litr wody, ale nigdy dokładnie nie odmierzałam tej wody, więc nie wiem. Robię zawiesinę mąki i wody, wlewam do tego czegoś owocowego, na czym chcę zrobić kisiel, mieszam, podgrzewam i patrzę. Gęstnieje – dobrze. Nie gestnieje – dorabiam zawiesiny i znów wlewam (powoli), mieszam (energicznie), podgrzewam (do wrzenia).
I znów. Jeśli jesteście z natury precyzyjni i lubicie precyzyjne przepisy – poszukajcie ich sobie. Zachęcam Was jednak do eksperymentowania, bo to jest fajne.
I bądźcie czujni, jeśli chodzi o owoce. Żeby Wam gdzieś nie gniły. Zwłaszcza te sezonowe lubią się zepsuć, jeśli szybko ich nie zjemy. Kiedy czasem się zdarzy, że zostanie nam coś, czemu grozi zepsucie (truskawki, maliny, nektaryny, śliwki…), to wrzucam to do gara, dosypuję cukru i gotuję dżem, konfiturę, powidła. Nawet jeśli wyjdzie mi z tego tylko jeden słoiczek, to nic. To i tak jest miło. Bo pachnie cudownie w domu podczas gotowania i smacznie sobie do chlebka można podjeść, jak mawiał Rumcajs.
W ten oto sposób, przy okazji zadań niniejszych, #20 i # 21, przypomniało nam się zadanie z poprzedniej edycji wyzwania – zadanie #4: Rób przetwory.
Smacznego!
Akurat wczoraj na małych zakupach złapałam kisiel wiśniowy, czy malinowy. Tak mi się zachciało kisielu, bo mama mi robiła, no i tak się rozrzewniłam i myślę: wezmę. Ale kiedy zaczęłam czytać, że to „o smaku” i żadnej maliny nawet tam nie było, to mi się przykro zrobiło, co nam dają jeść. I wpadłam na pomysł, że zrobię sama.
Od przedwczoraj zaś siedzę na Ograniczam się i czytam i chłonę, no i link przywiódł mnie tutaj 🙂
Miło mi 🙂 Czuj się jak u siebie 🙂 Z tym kisielem to nie tak łatwo, bo powiem Ci, że moje dziecię (jedno z trzech) woli kupne, bo dla niej ładniej pachną niż naturalne 🙂