Podobno człowiek najlepiej uczy się wtedy, gdy uczy innych. Dlatego między innymi robię wyzwanie Rok Bez Marnotrawstwa.
Bo oprócz tego, że chcę zachęcić Was do NIE-marnotrawienia, sama chcę się w wielu jego aspektach podciągnąć.
Proponując Wam metodę małych kroków, sama też je robię. I na tej drodze wyprzedzam Was tylko w niewielkim stopniu. Podejrzewam też, że w niektórych przypadkach Wy wyprzedzacie mnie. Bo mam swoje pięty achillesowe. Jedną z nich jest jedzenie, a raczej jego wyrzucanie.
Nie chcę przez to powiedzieć, że wyrzucam jedzenie. Raczej wyrzucam resztki. (No dobrze, to też jedzenie.) Resztki z talerzy dzieci, bo ileż można po nich dojadać? Resztki zupy, której ugotowałam za dużo i której trzeci czy czwarty dzień z rzędu nikt nie chce jeść. Resztki innych dań, których ugotowałam czy przygotowałam za dużo i… jak wyżej.
Mam nadzieję, że nie muszę Wam tłumaczyć, dlaczego wyrzucanie jedzenia jest złem. Nie będę Wam ględzić o głodujących dzieciach w Afryce. Chociaż… może powinnam? Pisałam zresztą o tym już kiedyś w artykule o kompostowaniu.
Poględzę Wam o Babciach. Nasze Babcie całowały każdą kromkę chleba, która upadła, na bochenku robiły nożem znak krzyża przed ukrojeniem, a fraza „Chleba się nie wyrzuca!” tkwi w mojej głowie i odzywa się echem za każdym razem, gdy wyrzucam wspomniane resztki. Dzięki temu przynajmniej resztek chleba nigdy nie wyrzucam (chyba, że spleśnieje, co się u nas czasami zdarzało, kiedy trzymaliśmy chleb w foliowych woreczkach).
W moim rodzinnym domu każdą resztkę jedzenia skrzętnie przekładało się do mniejszego pojemnika i chowało do lodówki. Nie wiem, jak robiła to moja Mama, ale tych resztek nigdy nie wyrzucała. Niestety, ja tak nie umiem, dlatego czasem zdarza się, że jakaś mała miseczka czegośtam czekająca w lodówce na zlitowanie trafia w końcu do kosza…
Dlatego i dla siebie, i dla Was przygotowałam kilka zasad, które sprawią, że nie będziemy wyrzucać jedzenia, a nasza lodówka będzie zapełniona w sam raz. Taki mój ideał lodówki: trochę luzu tu i tam, ale wszystko co niezbędne jest na miejscu. Nie lubię lodówek, do których nie da się nic wcisnąć, a żeby cokolwiek znaleźć, trzeba zapuszczać sondę lub uruchamiać rentgena.
Zatem zasada pierwsza, a zarazem zadanie 15. w wyzwaniu Rok Bez Marnotrawstwa brzmi:
Kupuj mniej jedzenia.
Kiedyś co tydzień jeździłam do Lidla (lubiłam go za to, że nie jest tak wielki jak inne supermarkety), ładowałam wózek po sufit, potem tachałam do auta, a następnie z auta do domu tachał Mąż. Czasem musiał iść do garażu i z powrotem dwa razy. Nawet jeśli zabierał ze sobą do pomocy chłopaków.
Kupowałam po dziesięć kartonów mleka, makarony, kasze, mąki, jajka, owoce, warzywa, pieczywo, mięso, ryby, sery, jogurty, czekoladę, olej, proszek do prania, papier toaletowy, no wiecie, to co wszyscy, a oprócz tego czasem jakieś inne przydasie, które w Lidlu „rzucają” co tydzień inne.
Wszystko to miałam zapakowane w folie i plastiki, a jakże – elegancko, zagranicznie! Wracałam do domu sterana jak po żniwach, a jeszcze czekało mnie rozpakowywanie. Na szczęście dzieci pomagały.
Byłam dumna z siebie, że tak dbam o rodzinę – lodówka i spiżarnia pękały w szwach. I nie powiem, nawet się nie marnowało, choć czasem przeterminowywało. Ale śmieci generowało całą masę. Więc kiedy zaczęłam eksperyment „zero waste”, powiedziałam KONIEC obyczajowi wielkich cotygodniowych zakupów. W dodatku dotarło do mnie wreszcie, że w Lidlu kupuję produkty niemieckie, a nie polskie. Zaczęłam szukać miejsc, gdzie mogę kupować na wagę, bez opakowań i… siłą rzeczy zaczęłam kupować mniej i częściej.
I wiecie co? Odkryłam, że wcale nie potrzebujemy tak dużo. Że fajnie mieć trochę pustą lodówkę. Bez sześciopaków jogurtów i serków, bez wędlin krojonych w plasterki i pakowanych w plastik, bez serków w plasterkach, pakowanych każdy w osobną folię.
Odkryłam, że miło jest pójść (albo wysłać dziecko) na bazarek czy do osiedlowego spożywczaka, gdzie ekspedientki nas znają i gdzie może jest ciut drożej, ale człowiek (albo dziecko) czuje się bardziej ludzko. Nie stoi w długaśnej kolejce do kasy, a przy kasie nikt go nie pyta, czy zbiera naklejki albo pluszaki… Nie nabija kiesy zagranicznym sieciom, tylko miejscowym przedsiębiorcom.
Napisałam, że nie potrzebujemy tak dużo. Czy to znaczy, że teraz mniej jemy? Nie. To znaczy, że nie kupujemy dużo naraz.
Kupujemy mniej, ale częściej. Kupujemy też prościej. Bo czy potrzebujemy jeść te wszystkie słodzone jogurty w opakowaniach po 100 g? Toż to bardziej słodycze, niż jedzenie! Czy potrzebujemy jeść musli z bakaliami i czekoladą albo płatki kukurydziane? Nie! Zdrowiej jeść zwykłe płatki owsiane (chyba jedyne płatki jakie można kupić w papierowej torebce) z miodem lub mlekiem, i owszem, z bakaliami jak ktoś lubi, ale kupionymi osobno, na wagę.
Robiąc mniejsze i częstsze zakupy:
- Mniej produktów zjadamy tylko dlatego, że kończy się termin ich przydatności do spożycia.
- Wszystko mamy bardziej świeże.
- Mamy większą kontrolę nad tym, co jemy (mniej produktów w lodówce i spiżarni to mniej podjadania).
- Zjadamy mniej niezdrowych, przetworzonych produktów (kiedy kupujemy częściej, robimy to też „przy okazji”, na szybko. Wtedy raczej nie chcemy dźwigać dużo i długo chodzić po sklepie, więc siłą rzeczy kupujemy tylko to, co niezbędne) .
Żeby kupować mniej i prościej, warto zrobić sobie bazową listę zakupów. Pisał o niej ostatnio Konrad z bloga „Droga do prostego życia”.
Moją listę mam w zasadzie w głowie i plik z nią „otwiera mi się” przy okazji zakupów, ale korzystając z okazji, spiszę ją sobie tutaj, może przyda się i Wam:
(Niedługo będzie można pobrać nową listę)
Nazwałam tę listę „bazową”, ale tak naprawdę mogłabym ją jeszcze bardziej odchudzić. Byłoby to nasze minimum przetrwania, które uzupełniamy w miarę potrzeb czymś innym. (Już niedługo lista zapasów minimów do pobrania)
Dla każdej rodziny ta lista minimalnych zapasów będzie inna, bo każdy co innego lubi i czego innego potrzebuje. Nasza jest taka, że pozwala nam na zrobienie kilku prostych, podstawowych posiłków, które lubimy.
Owsianka, naleśniki lub jajecznica na śniadanie, makaron z czosnkiem, pomidorami i sosem pesto, kasza z cebulką i surówką z kapusty lub zupa kapuściana na obiad, na kolację owoce i kanapki.
Powyższy zestaw to coś, na czym możemy się oprzeć, nasza baza, którą uzupełniamy innymi daniami, ale do której możemy wrócić, gdy brak nam pomysłów.
Coraz bardziej doceniam prostotę i minimalizm, jeśli chodzi o gotowanie. Trzymanie się idei „zero waste” tak naprawdę wymusza ten minimalizm, bo omijam łukiem wiele produktów pakowanych w folie i w ogóle pakowanych. I mam wrażenie że nie tracę tak wiele. Bo czy nie mogę zastąpić kapusty pekińskiej zwykłą, głowiastą? Albo brukselką? Czy zamiast kilku rodzajów wędlin czy serów nie wystarczy nam dobra wiejska kiełbasa i jeden porządny żółty ser?
Taka prostota na co dzień jest wygodna, bo uwalnia nas od kłopotliwego i męczącego wybierania wśród mnogości towarów na półkach.
Sprawia też, że „wyskoki” w rodzaju ciastek z cukierni czy obiadu w restauracji smakują lepiej, podobnie jak bardziej niecodzienne dania przygotowane w domu.
Chcę tutaj podkreślić, że nie jestem zerośmieciową terrorystką i kupuję czasem dzieciom kinderniespodzianki, lody i tym podobne wynalazki. Tudzież pijamy czerwone wino do obiadu i zamawiamy sushi (no wiecie, jak lodówka pusta, to co zrobić?).
Bo choć jesteśmy oszczędni, a ja do tego staram się być „zero waste”, to lubimy też od czasu do czasu zaszaleć. I nie musieć robić kolacji. Kiedyś muszę przecież mieć czas na pisanie bloga, prawda?
Dopisek z 24 marca 2019 roku: W drugiej edycji wyzwania Rok Bez Marnotrawstwa napisałam o tym, dlaczego kochamy proste jedzenie i dlaczego jest to zero waste.
Też pamiętam, że babcia często podkreślała, że jedzenie, a zwłaszcza chleb, trzeba szanować. Wspominała przy tym lata powojenne, gdy do jej wsi przychodzili ludzie z miasta i prosili o np. mleko dla dzieci czy ziemniaki. Tymczasem mój dziadek uwielbiał jadać tzw. wodzionkę (ha, nawet znalazłam to w wikipedii) i twierdził, że dzięki niej jest taki zdrowy (pamiętam, że używał mnóstwo czosnku).
Ja – jako dziecko czy nastolatka – nie za bardzo chciałam się przyznawać do tego, że staram się nie marnować jedzenia. Chyba dopiero kilka lat temu przekonałam sama siebie, że nie ma się czego wstydzić. Zresztą stary chleb czy bułka w domu zaraz znajduje swoje zastosowanie, jako np. grzanki, dodatek do kotletów mielonych czy bułka tarta.
Jeśli zostaje mi inne jedzenie, to staram się wrzucać do zamrażarki – nie zawsze się to udaje, bo czasem zostawiam na potem jedzenie w lodówce i wiadomo jak to się kończy.
Zresztą lepiej zawsze kupić mniej i mniej zjeść – mam wrażenie czasem, że ten kult obżarstwa jest wszechobecny, np. mam taką zasadę, że nie jem po 18-19. Gdy zdarza się, że spotykam się ze znajomymi, to wieczorem zamawiam tylko herbatę lub wodę. I nagle ludzie zaczynają mnie przekonywać, że muszę coś zjeść, że wystarczy, że nie zjem nic na dwie godziny przed snem itd. – tak jakbym miała mieć wstrząs insulinowy i zaraz zemdleć czy umrzeć. Czy już nie można być chwilę głodnym?
Ruda, uwielbiam Twoje komentarze 🙂 Zawsze jakieś uzupełnienie mi dopiszesz. Co do kultu obżarstwa, to faktycznie – niby jest moda na fit i zdrowe jedzenie, a jednocześnie obfitość pokus (przepełnione półki w sklepach) i reklamy sprawiają, że zaczynamy wierzyć, że potrzebujemy tyle rzeczy (a nie potrzebujemy!). Zaraz się zresztą zacznie przedświąteczne szaleństwo… Chyba już mam pomysł na kolejne zadanie 😉 Pozdrawiam Cię serdecznie!
Święta to jest jedzeniowy koszmar – raz udało mi się bardzo mało kupić i zjeść, ale wyjazdy do rodziny to masakra. I wszyscy gadają o jedzeniu, o tym, że za dużo – to dlaczego tyle kupujecie? A może zafundować sobie wtedy tradycyjny post – zamiast na jedzeniu – skupić się na tym, co ważne.
Właśnie podczytuję o diecie paleo. Fakt faktem, że post to był dla dawnych ludzi chleb powszedni, że się tak wyrażę 😉 I na pewno w umiarkowanych ilościach wychodził na zdrowie.
Też mam to wrażenie, że o ile kiedyś uczucie pustki w brzuchu i niedobór był normą, to teraz boimy się tego jak zarazy. Gdy tylko (wśród części rodziny) mówię, że nie chcę jeść to wszyscy są przerażeni, że zostanę anorektyczną i jeszcze moje dziecko umrze z głodu. Widziałam kiedyś taką koszulkę opiętą na otyłym mężczyźnie „I bet anorexia”. Wydaje mi się, że duża część społeczeństwa ją próbuje pokonać przez nieustanne jedzenie.
Mi się Norwid przypomniał „Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez uszanowanie…” I moja mama, która zawsze mówiła że chleba się nie wyrzuca i wszystkie resztki zbierała skrupulatnie. I przyznam, że coraz bardziej idea zero waste do mnie przemawia, choć ciągle mam wahania – natury głównie logistycznej.
Asiu, rób małe kroczki 🙂 Weź własną torba na zakupy, kup płatki czy kaszę w torebce papierowej zamiast w foliowej, spróbuj mydła w kostce, zrób herbatę ziołową zamiast kupować wodę w butelce (bo kranówa teraz niemiła, za zimno :-). Dziękuję za Norwida! Pozdrawiam ciepło!
Jak baza ubrań 🙂 Czyli można powiedzieć Kornelio że byliscie prepersami, ale zrezygnowaliscie z tego 😉
O tak, bazę ubrań też sobie robiłam, tyle że nie publikowałam na blogu 🙂 Z tym byciem prepersami, to w obliczu ostatnio nasilającego się zagrożenia ze wschodu, zastanawiam się czy jednak nie powinniśmy na poważnie nimi zostać…
Wpisy o roku bez marnotrawstwa bardzo mnie zainteresowały, chyba napiszemy u siebie również o tym, oczywiście jeśli nie masz nic przeciwko.
Nie mam nic przeciwko 🙂 Jak jeszcze zaprosicie swoich czytelników do mnie, to tym bardziej 🙂