– Mamo, ale ja już wyschłem! – mówi synek po powrocie z treningu, kiedy mama, czyli ja, przedstawia propozycję nie do odrzucenia. Kąpiel, znaczy się.
Tak więc, skoro niektórzy sądzą, że Dzień Dziecka jest cały czas, nie przejmujmy się niewielkim opóźnieniem, z jakim ogłaszam niniejsze zadania, pomyślane specjalnie na tę okazję.
A brzmią one ni mniej ni więcej, tylko: Nie myj się i nie pierz (za często)!
Co prawda obiecywałam Wam niedawno, że zadania będą miały charakter konkretny, a nie ogólnikowy, jednak z okazji Dnia Dziecka pozwalam sobie jeszcze na ten jeden, żartobliwy wyjątek.
Żartobliwy nie żartobliwy, ale przyznam, że od dawna chodziły mi po głowie myśli inspirowane popularnym za czasów PRL powiedzonkiem: Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?
Myśli te nachodziły mnie na przykład w salonie fryzjerskim, kiedy fryzjerka zmaltretowawszy moje włosy suszeniem suszarką i szarpaniem szczotką (na co dzień nie używam ani jednego, ani drugiego), proponowała mi zakup znakomitych, nawilżających i odbudowujących włosy specyfików w promocyjnej cenie 99 zł za buteleczkę.
Myśli te nachodzą mnie w drogeriach, kiedy patrzę na półki uginające się pod ciężarem kosmetyków. Zastanawiam się, po co ich tyle, skoro każdy z osobna zapewnia nas, że zlikwiduje wszelkie problemy: zmarszczki, suchość, tłustość, łamliwość i inne takie. Ha! Jakby zlikwidował, to nie potrzebowalibyśmy go więcej, prawda? A wciąż i wciąż potrzebujemy.
Hm. Czy aby, niczym w socjalizmie, nie zwalczamy bohatersko problemów, jakie sami stwarzamy?
Bo czy nie jest tak, że im więcej i częściej się myjemy, tym więcej potrzebujemy różnego rodzaju balsamów i kremów? Czy nie jest tak, że nowoczesne, wygładzające i nabłyszczające szampony do włosów sprawiają, że pojawia się konieczność częstszego ich mycia, co z kolei je wysusza, więc musimy znów użyć tego wygładzającego szamponu i odżywki i tak dalej? Czy nie jest tak, że mydła w płynie mające rzekomo nawilżać naszą skórę, w rzeczywistości ją wysuszają? A to znów sprawia, że musimy zastosować balsam do ciała, oczywiście tej samej marki co mydło…
Kolejną sprawą jest pranie. PRANIE!
Czy ktoś mi wyjaśni, jak to się do diaska dzieje, że ciągle i ciągle jesteśmy zawaleni stosami prania? Przecież mamy pralki automatyczne! Miało być łatwiej! Dawniej pranie robiło się raz na dłuższy czas i było to wielkie wydarzenie i ogrom pracy. W dzisiejszych czasach pranie nie jest ciężką pracą, ale za to pierzemy NA OKRĄGŁO! Co jest nad wyraz uciążliwe, bo bez przerwy musimy coś wyjmować, rozwieszać, suszyć, zdejmować, składać, segregować, prasować i chować do szaf!
Dlatego od dziś macie ode mnie pozwolenie na wieczny Dzień Dziecka, czyli na niemycie się i na unikanie prania. Oto zadania #14 i #15! Tadam!
Zaczynamy od mycia, a raczej niemycia, czyli zadania #14.
Jest ponoć na świecie grono osób, które praktykują mycie się bez mydła i szamponu, samą wodą. Hmmm, podejrzewam że to grono jest całkiem spore, jeśli weźmiemy pod uwagę różne dzikie plemiona tudzież ludzi żyjących w skrajnej biedzie. Możliwe nawet, że więcej jest na świecie ludzi nieużywających mydła niż tych używających go! Ale my tutaj zajmujemy się naszym podwórkiem, lokalnym.
Więc jest w Polsce podobno grupa ekoentuzjastów myjących się samą wodą. Jest to na pewno zdrowe dla środowiska rozwiązanie, jednak dla mnie – zbyt radykalne.
Niemniej trzeba przyznać, że moje zawołanie Nie myj się! brzmi jeszcze bardziej radykalnie.
Ale nie wątpię, że moi czytelnicy mają poczucie humoru i widzą, że puszczam do nich oko. Bo wołając Nie myj się! do Was, jednocześnie uparcie i konsekwentnie wołam Umyj się! do naszego dwunastolatka, wspomnianego synka wysychającego po treningu.
Ponieważ, albowiem i wszakże w zadaniu tym nie chodzi o to, żeby brzydko pachnieć i hodować na głowie kołtun, tylko aby dać sobie troszeczkę pozwolenia na tytułowy Dzień Dziecka.
Nie szorować się codziennie od stóp do głów z użyciem mydła i szamponu. Opłukać, owszem, całe ciało, zwłaszcza że upały, ale już mydła użyć tylko tam, gdzie to niezbędne. No bo przecież takie na przykład piszczele nie potrzebują codziennego szorowania mydłem. Chyba że pracujecie w polu albo przy budowie dróg i mostów, i to z gołymi piszczelami, no ale to insza inszość. Albo chyba że jesteście skaczącą po drzewach i piaskownicach ośmiolatką, to też co innego. Wtedy piszczele mogą wymagać mydła.
Co do dzieci i ich (nie)mycia (się).
Kiedy byłam dzieckiem, panował zwyczaj cosobotniej kąpieli. Wtedy dzieci się kąpały, myły włosy, czyściły uszy, obcinały paznokcie… Raz na tydzień. W pozostałe dni tygodnia myło się tylko (albo aż) buzię, ręce, pupę i nogi. O myciu zębów nie wspominam, bo (chyba?) było oczywiste. I wiecie co? Byliśmy czyści i zadbani.
A dziś? Przyznam, że czasem zapominam o regularnym obcinaniu dzieciom paznokci czy czyszczeniu uszu, bo… nie mamy cosobotniego rytuału. Rytuał rozmył się, nomen omen, w nieregularności częstszych kąpieli.
Wspomnę jeszcze o niemowlętach. Przy pierwszym naszym dziecku (właśnie stuknęło mu piętnaście wiosen!) obowiązywała zasada, że niemowlęta należy kąpać codziennie. Więc kąpaliśmy. A ja się pytam: PO CO?! Czy niemowlę pracuje w polu albo przy budowie dróg? Albo biega po drzewach i piaskownicach? Owszem, czasami się spoci, jeśli sobie zdrowo pokrzyczy lub jeśli panują upały, ale zazwyczaj… Zazwyczaj niemowlę brudzi tylko jedną część ciała. No, buzię też trochę.
Zdaje mi się, że dopiero przy trzecim dziecku załapaliśmy, że dzieci brudniejsze są szczęśliwsze i że nic im nie będzie, jeśli codziennie nie spędzą co najmniej godzinki na pławieniu się w wannie, w wodzie pełnej piany i zabawek. Oczywiście taka wspólna kąpiel była świetną dla nich zabawą, ale z czasem, gdy byli coraz starsi, coraz mniej tej zabawy w wannie potrzebowali. Przestawialiśmy ich stopniowo na kąpiele pod prysznicem, co skutkowało tym, że coraz rzadziej mieli ochotę w ogóle się myć…
No i dopóki nie zaczęli wchodzić w okres dojrzewania, nie stanowiło to dla nas problemu. Nastolatki jednak myć się potrzebują. Przynajmniej po treningu, a czasem i częściej. Dlatego muszę nawoływać Umyj się!
Ale ponieważ zadanie dzisiejsze brzmi Nie myj się, uściślijmy, co to oznacza dla nas, adeptów lajfsajlu zerołejstowego.
Oznacza to – jak zwykle – minimalizm, ale i zdrowy rozsądek.
Nie przesadzajmy z codziennym myciem całego ciała mydłem (jako się rzekło – namydlamy tylko to, co niezbędne). Dzięki temu oszczędzimy sobie też balsamowania (bez skojarzeń ze starożytnością proszę). Bo natura jest mądra. Wyposażając nas w skórę, nie powiedziała: Ale pamiętaj, musisz codziennie ją natłuszczać, bo wiesz… będzie wysychać na wiór. Wyposażając nas w skórę, wyposażyła oną w mechanizmy zapobiegające wysuszaniu. Gruczoły łojowe chyba się to nazywa. A my tych gruczołów nienawidzimy… Ech, niewdzięcznicy.
No wiem, czytelnicy mili. Nie lubimy się pocić, nie lubimy mieć tłustej skóry. Zaraz lecimy się myć. Ja też tak mam, też jestem niewdzięcznikiem. Tłustość tak, ale pod warunkiem że nie pochodzi z naszej własnej skóry. Kremy, balsamy, oliwki – to lubimy. Bo to ładnie pachnie i jest takie bardziej… higieniczne?
No cóż. Kijem rzeki nie zawrócimy, jest jak jest. Zresztą higiena to mądra rzecz. Dlatego myjmy się, smarujmy, ale z umiarem.
Co do włosów – czy nie jest tak, że im częściej je myjemy, tym szybciej się przetłuszczają? Szczerze mówiąc, nie wiem tego na pewno, bo już od dawna myję włosy co około 4 dni. I zauważyłam, że nasze nastoletnie chłopaki z włosami przeciętnej „męskiej” długości, takimi pomiędzy „na rekruta” a „na hipisa” wyglądają dobrze, jeśli myją włosy raz na 3-4 dni. Czyli podobnie jak ja.
Podsumowując, zasadność naszego zadania #14 polega na tym, że oszczędzamy wodę, mydło, szampony, odżywki, balsamy, kremy i oliwki, a przy tym – czas, przyrodę, naszą skórę i włosy.
Aha, zapomniałabym. Przy okazji oszczędzamy pieniądze.
Zachęcam też Was do tego, żebyście dali szansę mydłom i szamponom naturalnym, szarym, „zwykłym”. Pisałam już o tym nieraz, że im prościej, tym lepiej. Prosty skład, proste i skromne wyposażenie łazienki w kosmetyki. Jeden wspólny, duży, ziołowy szampon dla całej rodziny (hej, naprawdę potrzebujecie każdy innego?). Kilka zwykłych mydełek o prostym składzie – tym razem dla każdego osobne, bo higieniczniej. Jedno wspólne mydło do mycia rąk.
I bardzo Was proszę, nie traktujcie moich wywodów jak prawd objawionych, tylko jak sugestie, które trzeba przefiltrować przez własne potrzeby i możliwości.
Ok. Temat częstego mycia, które, jak wiadomo, skraca życie, mamy załatwiony. Czas na pranie. Niezbyt częste, ma się rozumieć. Oto zadanie #15 .
Czytałam kiedyś dyskusję na jakimś forum dla kobiet. Dyskusja dotyczyła organizacji przechowywania ubrań. Przecierałam oczy ze zdumienia, czytając, jak dziewczyny piszą, że codziennie wieczorem cały zestaw ubrań, jakie miały na sobie, wrzucają do prania. Łącznie z dżinsami. No i już. Nie mają problemu z zastanawianiem się, czy ubrania świeżo uprane trzymać w jednej szafce z tymi już trochę noszonymi. Bo ja – przyznaję – zastanawiałam się niegdyś nad tą skomplikowaną kwestią.
Takie bezrefleksyjne pranie czegoś, bo „noszone” albo bo „dawno nie prane” – bez przyjrzenia się i zastanowienia, czy dana rzecz WYMAGA prania to marnornotrawstwo. Mam wymieniać, czego marnotrawstwo?
A ja Wam mówię i powiadam, jak mawiała Linus Ida z „Przygód Madiki z Czerwcowego Wzgórza” – czasami wystarczy wywietrzyć! Tak tak, wysychanie (w przypadkach potreningowych) i wietrzenie to nie są takie złe pomysły.
Przyznaję – kiedyś kpiłam z ludzi, którzy wietrzą na oknach pierzyny, zamiast je uprać. A przecież słońce działa bakteriobójczo! Poza tym wietrzenie pozwala na pozbycie się nieprzyjemnych zapachów z rzeczy, które nie są pobrudzone, a jedynie… no właśnie – przesiąknięte jakimś nieprzyjemnym zapachem.
Możecie się śmiać, ale zdarzyło mi się kiedyś wywietrzyć moją lnianą, długą, letnią suknię, którą lekko spociłam, a która po wietrzeniu nie miała śladu brzydkiego zapachu. Plam też nie miała. Kocham len.
Czasami warto zapoznać się z rzadziej używanymi programami naszej pralki (też tak macie, że kupujecie pralkę z 24 programami prania, a używacie jedynie dwóch na zmianę?). W naszej pralce na przykład jest program parowy, którym można odświeżać (wietrzyć?) ubrania. Trwa 15 minut. Są też programy sportowe – 30 minutowe.
Warto zastanowić się, czy nie mamy zwyczaju częstego prania czegoś z przyzwyczajenia? Bo nam się wydaje, że już czas uprać? Na pewno? A może jeszcze niekoniecznie?
Zrozumcie mnie dobrze. Nie namawiam do życia w brudzie. Namawiam do umiaru.
Kiedyś któremuś z naszych dzieci w podróży „zabrakło” majtek. Ekhm. No – wyszły, nie uprały się (bo same się uprać nie umieją) i co teraz?! Ano nic. Dziecię ubrało te same majtki po raz drugi. I co? Przeżyło.
Ja mam z kolei swój patent na „przedłużenie trwałości” bielizny. Używam wielorazowych wkładek higienicznych. I o nich też będzie zadanie zero waste!
Innym patentem, tym razem na ratowanie przed częstym praniem ubrań codziennych, a przy tym – na nie wpadanie w pułapkę „ubrań po domu” – jest noszenie fartucha kuchennego przy pracach kuchennych. Wiem. Słowo fartuch brzmi okropnie i kojarzy się jeszcze bardziej okropnie. Ale fartuchy bywają fajne. Można sobie znaleźć albo uszyć taki, który polubimy i w którym będziemy wyglądać jak milion dolarów. No, prawie.
Marzy mi się jeszcze opacowanie jakiegoś „patentu” na skarpetki. Skarpetek bowiem ci u nas dostatek, oj dostatek. A jak się je upierze, to ojojoj!!! Powiesić toto – jeszcze pół biedy. Ale po wysuszeniu posegregować – ratunku! Te nie moje, tamte nie wiadomo czyje, do tych nikt się nie przyznaje, tym brakuje pary…
W dodatku moi domownicy, w przeciwieństwie do mnie – uwielbiają nosić skarpetki. Upał czy mróz – skarpetki muszą na nogach być i już. Ech…
No dobrze. Podsumujmy. Pierzemy mniej.
Zużywamy mniej wody, proszku, prądu, czasu. Mamy ładniejsze mieszkanie, bo nie ozdabiają go rzeczy wysypujące się z kosza na pranie, porozstawiane tu i ówdzie suszarki z praniem, ani stosiki rzeczy upranych i wysuszonych, ale nie pochowanych.
Jak prać mniej?
- Zweryfikować swoje potrzeby i przyzwyczajenia.
- Oglądać i wąchać (tak, tak) rzeczy, zanim zdecydujemy o tym, czy nadają się do prania.
- Nie bać się bakterii, których i tak najwięcej jest na ekraniku naszego smartfona (często go pierzecie?), a nie na raz założonej (i to na dwie godzinki) sukience.
- Wietrzyć. Najlepiej na słońcu, bo zabija bakterie (o ile się ich nadal boicie).
- Pamietać o alergiach. I o tym, że prawdopodobną przyczyną wielu z nich jest nadmierna higiena.
Jak ja dziękuję za ten artykuł!!! To takie proste, a tak mało osób o tym mówi. Bardzo, bardzo, bardzo dziękuję, że jesteś Kornelio i że piszesz o takich przyziemnych, zmieniających świat rzeczach!
Jadwigo, dziękuję! Bardzo mi miło, że to piszesz i cieszę się że mnie rozumiesz. Spodziewałam się po tym artykule raczej pukania w czoło albo w najlepszym razie pobłażliwych uśmiechów. Pozdrawiam, ściskam!
Ani przez chwilę podczas czytania nie przyszło mi do głowy, żeby pukać się w czoło. Raczej myślę, że wreszcie to jakiś głos rozsądku. Podobnie jak Ty mam troje dzieci, a więc i prania całe stosy, mimo że za każdym razem oglądam zdjęte z siebie lub z nich ubranie, żeby ocenić jego ponowną przydatność do założenia bez konieczności prania. Nie wyobrażam sobie więc, ile prania mają osoby, które wrzucają do prania wszystko jak leci. Z myciem jest jeszcze trudniej, bo moje dzieci (mniejsze od Twoich) brudzą się baaardzo, zwłaszcza teraz latem. Tak czy siak, minimalizm, umiar i zdrowy rozsądek również i w tej kwestii są na wagę złota!
O, to cieszę się, że zdrowy rozsądek zwycięża. Ja się śmieję do moich starszych dzieci, że jak dawniej oglądali swoje ubrania (albo ja to robiłam), żeby sprawdzić czy trzeba prać, tak teraz powinni je obwąchiwać 🙂
Jak się cieszę, że nie tylko ja wpadłam na to, że codzienne mycie całego ciała mydłem jest zbędne! Myślałam, że to ja jakaś nienormalna jestem. Gdy mieszkałam jako au pair z rodziną goszczącą, zauważyłam, że nie tylko dzieci nie myły się codziennie, ale ich rodzice również nie! Brali prysznic co drugi dzień i na pewno nie można im zarzucić, że byli zaniedbani. Wtedy uświadomiłam sobie, że przeciętnemu człowiekowi, który nie pracuje fizycznie, nie uprawiał danego dnia sportu i raczej się nie spocił, codzienna kąpiel nie jest potrzebna. Mimo wszystko takie ograniczenie kąpieli dla mnie jest jeszcze trochę zbyt radykalne, wciąż mam irracjonalny strach, że będę nieładnie pachnieć w miejscu publicznym. Niemniej jednak zaczęłam używać mydła tylko w tych miejscach, które się pocą, resztę tylko spłukuję wodą i nie ma różnicy, jak chodzi o zapach. Za to mój prysznic skrócił się do mniej więcej trzech minut, o ile nie myję włosów.
Ogólnie jak chodzi o takie eksperymenty higieniczne, to większość pewnie wypróbuję (zakupiłam wczoraj kubeczek menstruacyjny!), obawiam się tylko samorobnej pasty do zębów. Czy ma pani może jakieś źródła, gdzie dentyści wypowiadaliby się na temat jej skuteczności? O ile w przypadku np. dezodorantu z oleju kokosowego i sody stawką jest zapach, to w przypadku pasty jest nią zdrowie zębów, którego nie chciałabym narażać…
Ewo, dziękuję za ciekawy komentarz! W sumie to zabawne i znamienne, że artykuł, który miał być żartem z okazji Dnia Dziecka, okazał się trafiać w odczucia wielu osób.
Co do kubeczka menstruacyjnego, to jednak z niego zrezygnowałam na rzecz wielorazowych podpasek. Dla mnie się nie sprawdził. Na pewno jeszcze o tym napiszę w jednym z kolejnych artykułów. A co do pasty do zębów, to cóż… nie mam źródeł, które potwierdzałyby że pasta DIY jest bezpieczna i obawiam się, że nie będzie ich jeszcze długo, bo producenci past do zębów już o to zadbają…
Zawsze warto poradzić się swojego dentysty, co o tym sądzi. Przyznam, że niestety jeszcze nie miałam odwagi tego zrobić… Dla tego stosuję metodę „trochę tego i trochę tamtego”, czyli stosuję zamiennie pasty kupne i te samodzielnie zrobione. Np. tydzień to, tydzień tamto, albo rano to, wieczorem tamto.
Z własnych doświadczeń powiem, że mój mąż, od lat wierny popularnej markowej paście do zębów na literę E, i naprawdę systematycznie dbający o higienę (myje zęby po każdym posiłku!) jakiś miesiąc temu był na corocznym przeglądzie stomatologicznym i okazało się, że ma do borowania aż trzy zęby! To mi dało do myślenia, jeśli chodzi o skuteczność markowych past w zapobieganiu próchnicy.