Podobno trzeba się dobrze zastanowić, zanim się coś zrobi. Podobno też lepiej żałować, że się coś zrobiło, niż – że się nie zrobiło.
Tak więc, długo się nie zastanawiając, otwieram drugiego bloga, który zwie się Odśmiecownia.
O czym będę pisać? O odśmiecaniu, czyli zmniejszaniu „produkcji” śmieci w naszym domu i życiu.
Na wielkie korporacje przemysłowe nie mam wpływu, więc sprawdzę co mogę zrobić tu, gdzie go mam.
Przeczytałam ostatnio artykuł o idei, czy jak kto woli – ruchu społecznym – zero waste, czyli mówiąc po polsku – „zero śmieci”.
Artykuł był o autorce bloga Zero Waste Home, Bei Johnson.
Bea praktykuje styl życia „zero śmieci” od kilku dobrych lat wraz z mężem i dwoma synami. Chwali się, że w 2014 roku wygenerowali zaledwie słoik śmieci.*
Pod artykułem pojawiło się sporo komentarzy negatywnych, często ironicznych, że niby znudzona gospodyni domowa z Kalifornii dziwaczy, a u nas to codzienność emerytów.
A ja pomyślałam o tych kubłach śmieci, które wyrzucamy.
I o tych przepełnionych kontenerach na osiedlu, nad którymi nieraz zastanawiałam się, czy rzeczywiście segregacja coś daje, gdzie oni to wywiozą, co z tym zrobią?
I przypomniałam sobie nasz kwietniowy weekend małżeński w Tomicach pod Warszawą. Cały dzień wędrowaliśmy lasem aż do Konstancina. Prawie całą drogę oglądaliśmy sterty śmieci porozrzucanych tu i tam. Naprawdę, jak żyję (a żyję już dość długo i dużo widziałam) – nigdy czegoś tak obrzydliwego nie widziałam!
Potem przypomniałam sobie długometrażową wersję Simpsonów…
Potem przypomniałam sobie moją mamę, która reklamówek jednorazówek używa jako worków na śmieci (u nas się to nie sprawdziło – produkujemy ich, tzn. śmieci, za dużo…), która myje naczynia w zlewie, używając miski do zbierania wody. U której nigdy żadne jedzenie się nie marnuje i która wciąż robi przetwory.
I babcię, która całe życie używała do higieny tylko mydła i wody.
I ciocię, która, tak jak mama i babcia, wciąż robi przetwory, kompostuje co się da i używa ponownie wszystkich opakowań, o ile to możliwe.
I moją teściową, która też robi prawdopodobnie większość z tych wyżej wymienionych rzeczy.
I pomyślałam o sobie, robiącej zakupy w dyskoncie i przywożącej wraz z jedzeniem tony plastiku. Brr! Mięso na tacce i w folii, pomidory w plastikowej rynience i w folii, jabłka w worku foliowym, jogurty i śmietana w plastikowych kubeczkach, mleko w kartoniku lub plastikowej butelce, kasza w foliowym worku, musli – takoż, kukurydza w puszce… uff… Nie mówiąc o ulubionych czekoladkach miętowych – pakowanych każda w osobny papierek, a potem razem w pudełko…
Do tego higiena – na przykład krem w słoiczku zapakowanym w pudełeczko z ulotką w środku. Na szczęście już dawno przestałam wierzyć w cudowne kremy oddzielne do oczu, szyi, twarzy, dekoltu czy nóg, więc przynajmniej nie multiplikuję opakowań.
Uświadomiłam sobie, ile papieru, folii, resztek jedzenia bezmyślnie wyrzucamy.
Co prawda próbowałam kiedyś coś z tym robić. Zbierałam plastikowe rynienki po pomidorach i pieczarkach – przydały się jako pojemniczki na klocki lego, ale ileż można tego mieć? Próbowałam oddawać papier na makulaturę, a słoiki zbierać żeby… no właśnie, co? Trochę przetworów robiłam, trochę słoików szło do rodziny. Z makulaturą pojawił się problem, gdy najbliższy punkt został zamknięty, a znajomy „dziadek śmietnikowy” zapytany, czy zbiera makulaturę, odparł, że mu się nie opłaca. Poddałam się więc.
Ale teraz mnie naszło. Naszło na dziwactwo. Zachciało mi się spróbować, czy da się żyć w wielkim mieście i nie produkować śmieci. A przynajmniej produkować ich mniej niż dotychczas.
Żeby się zmobilizować i zorganizować, a może przy okazji zmobilizować kogoś jeszcze, zakładam bloga, na którym będę zapisywać swoje zmagania z przemysłem opakowaniowym i z przyzwyczajeniami.
Jednocześnie zastrzegam sobie prawo do słomianego zapału, więc proszę się nie gniewać, jeśli odechce mi się walczyć bądź pisać o tym. A co!
* Spotkanie z Beą Johnson odbyło się w Warszawie 4 grudnia 2016 roku. Byłam tam i wino (kawę) piłam!
Korekta: Ewelina Plewa
Bałaś się słomianego zapału, a tu już rok stuknął. Brawo za wytrwałość! Oby więcej takich osób było w naszym kraju i na świecie 🙂
Dziękuję Kasiu! Wytrwała jestem, ale nie ortodoksyjna. Często robię odstępstwa od zasad bo inaczej bym zwariowała i nie dała żyć rodzinie 🙂 Ale najważniejsze, że robię cokolwiek i małymi krokami zmieniam swoje przyzwyczajenia, a przy okazji, dzięki blogowi – nastawienie i przyzwyczajenia innych ludzi 🙂 Kropla drąży skałę! Pozdrawiam Cię wakacyjnie!