Zostało nam w wyzwaniu Rok Bez Marnotrawstwa jeszcze tylko (a może aż?) dziesięć zadań, więc muszę szafować nimi oszczędnie.
Zrobiłam sobie listę wszystkich, posegregowałam na kategorie i przyjrzałam się im pod kątem tego, co pominęłam. Zrobiłam też listę kolejnych aż do końca, czyli zadania #52. Tak się rozpędziłam, że zaczęły przychodzić mi do głowy wciąż kolejne zadania, które przestały mieścić się na liście !
Trudno, będę wybierać.
Ciekawostką tego wyzwania jest fakt, że zadania wymyślałam na bieżąco.
Powstawały spontanicznie. Wynikały z aktualnych moich zainteresowań czy działań, z tego, co mnie w danym momencie zaabsorbowało, sprawiło problem czy wręcz przeciwnie – świetnie się udało.
Efekt ubocznym takiego sposobu działania to „groch z kapustą”, bo na przykład obok zadania o przetworach jest zadanie o dezodorancie, a obok zadania o makulaturowym papierze toaletowym – o niewyrzucaniu chleba.
Jako się rzekło na wstępie, dzisiejsze zadanie zostało sumiennie zaplanowane, ale ponieważ zanim zabrałam się za pisanie o nim, poszłam na zakupy. A na tychże zakupach… wpadłam na pomysł zupełnie innego zadania!
Pewnie już się domyślacie, że na zakupy udałam się nigdzie indziej, jak… na bazarek!
Bazarek, targ, stragan, a nawet warzywniak – różnie to się zwie i różnie wygląda w zależności od miejsca zamieszkania. U nas w Warszawie mówimy: bazarek. Mamy też warzywniaki i stragany, ale bazarek jest najlepszy, bo… o tym za chwilę.
W sumie przyznam Wam się, że lubię supermarkety.
A właściwie lubię te małe – dyskonty na L. i na B. Są blisko mojego domu (jeden nawet o wiele bliżej niż bazarek), są nieduże, przewidywalne (zawsze te same bazowe towary, podobne ułożenie, tak że zakupy można robić „na pamięć” i nie trwa to godzinami).
Jednak całym sercem jestem za zakupami na targu, i to z czterech powodów.
Pierwszy,
patriotyczno-społeczny, bo wolę wspierać lokalną małą przedsiębiorczość, a nie zagraniczne kolosy.
Drugi,
bo na targu mam większy wybór i mogę np. kupić jaja prosto od chłopa… przepraszam, od kury.
Trzeci,
bo na targu łatwiej nawiązać relacje ze sprzedawcami (często są nimi sami właściciele), którzy częściej niż w supermarketach zainteresowani są tym, żeby klient był zadowolony, więc…
Czwarty,
bo na targu łatwiej kupować zero waste.
Dlatego, jeśli chcecie być bardziej zero waste i ułatwić sobie zakupy w tym duchu, zachęcam: Pamiętajcie o bazarkach i targowiskach!
O robieniu zakupów zero waste pisałam wielokrotnie.
Od tego zaczęłam moją przygodę – eksperyment zero waste, że na zakupy na ulicznym straganie owocowym zabrałam swoje torby i łubianki (rety! to było ponad dwa lata temu!).
Kolejne moje podejście do zakupów na bazarku było już lepiej zorganizowane.
Sporządziłam sobie nawet zestaw zakupowy, czyli listę akcesoriów do zabrania na zakupy.
Szczerze mówiąc, ta cała wyprawa na zakupy zero waste z torbą na kółkach wypełnioną wytłaczankami do jaj, pudełkami metalowymi na „mokre”, woreczkami na sypkie i torbami na owoce, warzywa i pieczywo (żeby tylko pamiętać która jest na co!), a sezonie jeszcze łubiankami i tekturowymi koszyczkami na owoce jagodowe to naprawdę wyższa szkoła jazdy!
Aha! Był też czas, kiedy kupowałam mleko w mlekomacie (potem go zlikwidowali, ale to nic, bo to mleko i tak nam nie smakowało).
Dlatego po początkowym okresie neofickiego zapału, kiedy starałam się „badać” teren i możliwości robienia zakupów zero waste w pobliskich warzywniakach, na straganach i bazarku, nastąpił okres zniechęcenia i zmęczenia.
Wtedy znów powróciłam do robienia zakupów w supermarketach, bo i samochodem można podjechać, i cieplej w zimie, i w dużym wózku łatwiej ogarnąć te torby, woreczki, pudełka, i można za jednym zamachem kupić ulubiony proszek do prania (Frosch), kostki do zmywarki (też Frosch), płyn do naczyń (Ludwik) i papier toaletowy. I jeszcze olej i oliwę w szklanych butelkach.
Do Biedronki, którą mamy bardzo blisko domu, łatwo też wysłać dzieci.
Dlatego dość często nasi chłopcy wyskakują na przykład po makaron Barilla (jest w tekturowym opakowaniu), jajka, masło, mleko, ser, jogurty i papier toaletowy, ale przy okazji przynoszą trochę… śmieci (a może jednak odpadów? bo mam nadzieję, że skoro trafiają do frakcji „suche zmieszane” to jednak idą do recyklingu), czyli opakowań.
Cóż, jeśli chodzi o nabiał, trudno nam unikać opakowań plastikowych, bo co prawda jogurty kupuję często w słoikach (niestety, są sporo droższe), to już śmietanę i serki – w plastikowych kubeczkach, a mleko – w plastikowych butelkach.
Nie ulega wątpliwości, że w ogóle supermarkecie jest więcej pokus związanych z towarami w opakowaniach.
Nie ma też lokalnych owoców sezonowych typu śliwki, truskawki, ogórki „kiszeniaki”, a jeżeli są, to ich jakość pozostawia wiele do życzenia.
Wróćmy więc do bazarków. Byłam dziś tam na zakupach i opowiem Wam o nich.
Miałam torbę na kółkach, a w niej siedem wytłaczanek po jajkach, dwie łubianki pozostałe po sezonie i dwa metalowe pudełka na ciastka. Ponadto w osobnej torbie na ramię (towarzyszyła mi Gwiazda, więc niosła tę torbę) – torbę na pieczywo, siatkę na ziemniaki, dwa firankowe woreczki, kilka szmacianych toreb i woreczków.
Dla ścisłości dodam, że ponieważ zakupy mięsno-wędliniarskie zrobiłam w sobotę (też na bazarku), dzisiaj miałam zamiar skupić się na owocach, warzywach, jajkach i pieczywie.
Zaczęłam od opróżnienia torby na kółkach. Wytłaczanki oddałam panu na stoisku z jajkami, przy okazji kupiłam dwadzieścia jaj (w torbie zawsze mam kilka gumek recepturek do ich zabezpieczenia), soczek w kartoniku dla Gwiazdy (!) i żurek w szklanej butelce.
Łubianki oddałam pani na stoisku warzywno-owocowym, po czym wyjęłam z torby jajka i żurek i zapakowałam do niego kolejno (kolejność jest kluczowa!): kapustę i kalafiora (luzem), ziemniaki (do swojej siatki), marchewki i nektarynki (razem do drugiej siatki), buraki, cebulę, czosnek (luzem), pomidory (do woreczka z firanki). Na to włożyłam z powrotem jajka, a żurek wetknęłam w kąt torby.
Ledwo już ciągnęłam tę torbę na kółkach (co najmniej dziesięć kilo wagi), ale jakoś się dotarabaniłam do budki z pieczywem.
Kupiłyśmy tam chleb, bagietkę (poprosiłam o przecięcie na pół żeby weszła do torby na pieczywo) i dwa rogaliki do mniejszego z metalowych pudełek.
Przechodząc obok pawilonów z mięsem, zauważyłam w jednym z nich plastikowe butelki po napojach („Użyj ponownie!”) z mlekiem. Dowiedziałam się, że jeśli przyjdę przed dwunastą w południe, dostanę u nich mleko prosto z bańki do własnej butelki.
Bingo! Może kolejne podejście do eliminacji jednorazowych opakowań na mleko mi się powiedzie?!
Na zakończenie zajrzałyśmy do stoiska ze słodyczami, żeby kupić coś do łasowania i zapełniłyśmy drugie, większe metalowe pudełko drobnymi ciasteczkami. Do drugiego firankowego woreczka trafiło też dwa kilo śliwek.
Uff! Śliwki nie zmieściły się już do torby na kółkach, wzięłam je więc na ramię. Gwiazda pomogła mi w ten sposób, że ponieważ trzymała torbę z torebkami i woreczkami, nie musiałam wygrzebywać ich spod kalafiora i pomidorów w torbie na kółkach. Przytrzymywała też metalowe pudełka podczas kupowania pozostałych rzeczy.
Bo pewnie już się zorientowaliście, że największym kłopotem w zakupach zero waste nie jest nawet nieprzychylność czy niezrozumienie sprzedawców.
Z tym jest naprawdę coraz lepiej, zwłaszcza na bazarkach (może więcej zerołejsterów tam bywa i przyzwyczaili się?)!
Tym kłopotem jest logistyka.
Nie jest łatwo poradzić sobie z wkładaniem do dużej, głównej torby na zakupy produktów, podczas gdy niesiemy w tej torbie pojemniki, słoiki, pudełka, wytłaczanki i torby na te właśnie zakupy. Do tego dochodzi konieczność kombinowania, w jakiej kolejności robić zakupy, żeby najcięższe i najmniej delikatne produkty znalazły się na samym dole, a reszta – wyżej.
Muszę jednak przyznać, że ćwiczenie czyni mistrza!
Choć miałam wzloty i upadki w tej dziedzinie, widzę, że robienie zakupów zero waste coraz mniej mnie stresuje.
Sprzedawcy i konieczność (coraz rzadsza!) tłumaczenia się im z mojego „dziwactwa” to dla mnie bułka z masłem. Zabieranie pojemników i toreb oraz radzenie sobie z organizacją tego wszystkiego na zakupach weszło mi już w krew (prawie!). Coraz rzadziej zapominam o ich zabraniu czy wożeniu w aucie.
Co wydaje mi się w tym wszystkim ważne: trzeba dać sobie czas i wrzucić na luz.
Nie zniechęcać się niepowodzeniami, tylko zrobić sobie przerwę. Odetchnąć głęboko. Iść na zakupy do supermarketu. Popatrzeć na te tony plastiku, nawdychać się ich zapachu (fuj!), przywieżć ich trochę do domu.
Zapewniam Was, że po takiej odskoczni z obranej drogi zero waste, chętnie znów na nią powrócicie. Z nowym zapałem i energią.
Niezmiennie polecam też metodę małych kroków. Nie dajesz rady zabrać na zakupy tych wszystkich opakowań? Skup się na jednym. Zabierz tylko wytłaczanki do jajek.
Kiedy wytłaczanki „się zautomatyzują”, dorzuć worki (poszewki na poduszki) na chleb. I tak dalej. Powodzenia!
Pamiętajmy o bazarkach (o ogrodach też, oczywiście)!
Napiszecie, jak Wam idzie?
piękne torby!
Mnie ta logistyka przeraża, życie na wsi jednak upraszcza wiele.
Ostatnio jednak mnie zadziwia ilośc plastiku, który mimo wszystko pojawia się w naszym domu i zawsze wtedy myślę o Tobie 🙂 Pracuję nad tym, by go mocno ograniczyć.
Ja też nad tym pracuję 🙂 Pocieszam się, że jeśli uda się choć część wykorzystać do dziecięcych zabaw lub choćby miseczek dla kotów to już jakby trochę sukces 🙂
Kornelio – lubię czytać Twojego bloga i podziwiam Twój zapał, z którego czerpię nie raz. Pozdrawiam serdecznie!
Ech, unikanie plastiku jest praktycznie niemożliwe, więc pozostaje mieć nadzieję, że jako społeczeństwo wypracujemy w końcu kiedyś system, w którym nic się nie będzie marnowało i będzie odzyskiwane „w nieskończoność”.
Miło mi czytać dziewczyny, że o mnie myślicie i że Was inspiruję 🙂 Pozdrawiam serdecznie!
Tak! Torby są urocze! Z pixabaya 🙂
Wytłaczanki do jajek zawsze wracają do mojego ulubionego pana Rysia z warzywniaka. Jak pamiętam, to chodzę tam z własnymi pojemniczkami na borówki czy inne drobiazgi. Foliowe siatki staram się wykorzystać przynajmniej dwa razy (tłumaczę sobie, że dzięki temu zmniejszam ilość śmieci o połowę i to już też jest mały sukces). Te cieniutkie foliówki z biedronki (do warzyw i owoców) wrzucam do kieszeni plecaka i następnym razem nakładam do tych samych. I tak do momentu kiedy się nie pobrudzą albo nie porwą. No i banany, paprykę, cytrynę – pojedyncze sztuki zawsze biorę bez żadnego woreczka. Mleko z mlekomatu bardzo lubimy, ale nie chce mi się chodzić 20 minut po samo mleko. Kaszę kupuję przez internet w workach 2,5 kg. Też folia, ale mam nadzieję, że mniej niż jak każde pół kg jest zapakowane osobno. Wolałabym, żeby tych plastików i opakowań było jeszcze mniej, ale staram się cieszyć tymi sukcesami, które mam już teraz. Może producenci w końcu też kiedyś zmądrzeją i przestaną pakować potrójnie każde ciasteczko…
Krysiu, i tak robisz już dużo, więcej niż przeciętny konsument. Sama świadomość już jest ważna. No i to że dajesz dobry przykład, i to, że za jakiś czas poszerzysz na pewno swój zakres „zerołejstowości” w sposób naturalny, kiedy to co teraz robisz przestanie ci wystarczać 🙂 Pozdrawiam serdecznie!
Mieszkając tam, gdzie mieszkam (czyli na wsi) mam i łatwiej i gorzej. Łatwiej: mleko i jajka kupuję na bieżąco od gospodarza, indyka zamawiam 2 razy w roku (i ląduje w zamrażalniku), jabłka, śliwki, pomidory i inne rzeczy mam z własnego sadu i ogródka mamy (ale to są rzeczy sezonowe, zimą już się kończą). Minusem jest to, że praktycznie nie można kupić warzyw i owoców w sklepie (poza takimi podstawowymi). Czyli kalafior czy banany – tak, ale bób czy brokuł – nie. Latem nawet truskawki i maliny trudno dostać – bo w zasadzie ludzie mają własne – a ja mam jeszcze małe krzaczki – czyli w tym roku ok. 10 malin.
W zakresie zakupów w sklepach czy na targu (w Krakowie chodzę na Stary Kleparz) – w ostatnim czasie ze sklepów spożywczych zniknęło mnóstwo towarów nieopakowanych. Obecnie gdy wchodzę do sklepu to widzę tylko wysoko-przetworzoną żywność w plastiku. A wyjście na targu sprawia, że odzyskuję wiarę w istnienie prawdziwego jedzenia.
Odtrąbiłam jednak mały sukces w zakresie wody mineralnej. My pijemy kranówkę, ale goście chcą mineralną, najlepiej gazowaną. Niedaleko jest hurtownia napojów – okazało się, że sprzedają wodę mineralną 0,33 l – jurajską. Dzięki temu nie muszę kupować już plastików.
Oj, jakoś mi Twój komentarz umknął, przepraszam! Ciekawe spostrzeżenia. Widzę to o czym piszesz, kiedy jadę do rodziny na wieś, że faktycznie w sklepach niewielki wybór, ale za to można bezpośrednio od rolników kupować jedzenie. Nie wiem, czy nie wolałabym mieć tak jak Ty, czyli własnie mniejszy wybór, ale za to świeże i ze znajomego (chyba?) żródła?
Gratuluję sukcesu z wodą mineralną butelkowaną! Też muszę takiej poszukać, ale to już na lato raczej.