Planowałam to zadanie już w wakacje, bo właśnie na wakacjach odkryłam cudowne działanie oleju na włosach.
Olejowanie włosów odkryłam na rejsie żeglarskim. Tak, tak. A było to tak.
Na żaglach, jak wiadomo, musimy się ograniczać. Z bagażem i miejscem do spania (bo ciasno), z zakupami i jedzeniem (bo mało czasu i sklepów), ze spaniem (bo imprezy w portach albo mąż złapał rytm natury więc wstaje ze wschodem słońca i tłucze się po łódce), z myciem, siusianiem i resztą (bo w portach drogo, chemicznej toalety nie lubimy, a jeziora zanieczyszczać nie chcemy).
Jednym słowem, sielanka to to nie jest. W dodatku pogoda nie rozpieszcza, bo albo wieje, leje i jest zimno, albo nie wieje, nie leje i smaży. Nie ma się co dziwić, że żeglarze od trunków nie stronią i w nocy muszą imprezować, żeby jakoś te dnie na jeziorach przespać… przepraszam – przetrwać.
Ale ja tu o żaglach się rozmarzyłam (a do wakacji jeszcze taaaaak daleko!), a przecież miało być o olejowaniu włosów, a nie żeglowaniu.
No więc na żaglach, gdy tak smażyło i smażyło (czerwiec to był), to przysmażyło mi włosy. Jasne, że nosiłam kapelusz albo chustkę. Ale i tak mi przysmażyło. Po prostu zrobiło mi się na głowie siano. I już patrzeć na siebie nie mogłam w tym lusterku, co to do niego zaglądałam za każdym razem, kiedy sięgałam po coś do kibelka zwanego szafą (!), na którego drzwiach lusterko wisiało. A do kiblelka-szafy zaglądałam często, bo trzymaliśmy tam zapasy wody, talerzy z otrębów, papieru toaletowego oraz at last but not least – kamizelki ratunkowe.
Więc w tym lusterku widziałam miotłę, znaczy się – swoją fryzurę. I któregoś dnia się wkurzyłam i wysmarowałam włosy olejem rzepakowym, co go mieliśmy w kambuzie. Ja wiem, że kobiety nawet na żagle zabierają ze sobą różne balsamy i odżywki. Jednak ja – ponieważ w czym jak w czym, ale akurat w dziedzienie kosmetyków idea zero waste idzie mi świetnie – więc ja wożę ze sobą tylko kosmetyki niezbędne, czyli mydło, szampon, pastę do zębów i uniwersalny krem (dawniej nie woziłam nawet szamponu, bo myłam włosy mydłem). No więc przyszła kryska na matyska i ratuj się kto może. Tym co ma. Czyli olejem rzepakowym.
I co? Jakie były skutki tego olejowania?
Oto z miotły przeobraziłam się w zmokłą kurę (dawniej mówiło się „mokra włoszka”, hehe). Nie było to piękne, ale skuteczne, bo gdy jakoś wytrwałam już do wieczora (a może nawet do następnego dnia?) w tej mokrej włoszce, i poszłam pod prysznic, i umyłam głowę szamponem Bambi, wyglądałam naprawdę jak człowiek. Całkiem ładny człowiek. To znaczy nie od razu, tylko jak włosy mi wyschły. I te włosy były świetne! Mięciutkie, delikatne, gładkie – słowem – zero miotły! Moje włosy były ładniejsze i milsze niż po jakiejkolwiek kupnej odżywce. Serio.
I dlatego choć nie jestem specjalistką od pielęgnacji urody, i moja przygoda z olejowaniem włosów jest zaiste tylko przygodą, a nie codzienną praktyką (choć powtarzałam już wcześniej i później ten manewr z olejem, tyle że kokosowym), jestem przekonana, że można zrezygnować z kupnych balsamów i odżywek do włosów, albo przynajmniej je ograniczyć, na rzecz naturalnych olejów.
Bo ja, choć w stosunku do ludzi jestem ufna jak szczeniak, to do reklam i wszystkich „wciskaczy” pozostaję sceptyczna. I wręcz wściekam się, gdy widzę, jak się kobietom robi wodę z mózgu, wmawiając im, że kremem sobie zmarszczki albo cellulitis zlikwidują, a odżywka do włosów „wniknie głęboko w strukturę włosa i go ZREGENERUJE”. Halo! Jak można zregenerować martwą tkankę?!
Czy balsamy i odżywki do włosów naprawdę je odżywiają?
Wątpię. Łodyga włosa jest martwą, zrogowaciałą tkanką. Jak paznokcie i naskórek. Owszem, włos może i coś wchłaniać, tak jak wchłania coś (farbę czy olej) powierzchnia drewniana, korek czy coś innego porowatego. Ale się przecież od tego nie zregeneruje. Odżywka do włosów nie odżywi ich, bo nie można odżywić czegoś, co jest martwe! Chyba, że mowa o odżywianiu mieszków włosowych.
Moje wątpliwości co do odżywiania włosów potwierdza doświadczenie życiowe. Przez wiele lat, zanim jeszcze zaczęłam eksperymentować z rozwiązaniami zero waste, nagminnie używałam balsamów do włosów. One ratowały mi życie. Wygładzały napuszone pióra, ułatwiały rozczesywanie i tak dalej. Ale gdy raz czy drugi z jakiegoś powodu nie użyłam balsamu, włosy znów się puszyły, robiły sianowate, plątały. Wniosek jaki się nasuwa jest taki, że balsamy i odżywki działają tylko bezpośrednio po użyciu. Nie sprawiają, że nasze włosy na stałe staną się lepsze (albo zdrowsze!), ładniejsze i łatwiejsze w użyciu. Ba! Obawiam się nawet, że używanie balsamów i odżywek do włosów sprawia, że szybciej się one przetłuszczają i wymagają częstszego mycia. Co znów sprawia, że się robią suche. Więc potrzebujemy odżywki. I koło się zamyka, a biznes (kosmetyczny) – kręci.
Czym się więc różni olejowanie od używania odżywek i balsamów do włosów?
Po pierwsze – jest tańsze.
Po drugie – jest bardziej zero waste, bo oleje to produkty naturalne. Kupujemy je w opakowaniach (zazwyczaj) większych, bo i tak używamy w kuchni. W przypadku oleju kokosowego opakowanie to najczęściej szklany słoik, więc jeszcze lepiej. Oleje są też na pewno bardziej wydajne niż produkty specjalnie dedykowane do włosów.
Po trzecie – jest zdrowsze. Bo nie obciążamy włosów nie-wiadomo-czym, pięknie opakowanym i opisanym.
Po czwarte – olejowanie działa tak jak działa i nie oszukuje, że działa inaczej. Olejowanie naoliwia włosy. Nie regeneruje ich i nie odżywia (choć na pewno znajdziecie w internecie teksty na temat olejowania, w których napisane będzie, że oleje regenerują i odżywiają, ale… może chodzi o mieszki włosowe?), tylko natłuszcza. Czyli wygładza, sprawia że lśnią, są gładkie i miękkie. Czyli takie jak chcemy.
I dlatego moje kolejne zadanie w wyzwaniu Rok Bez Marnotrawstwa brzmi:
#32 Olejowanie włosów zamiast kupnych balsamów i odżywek.
Jak olejować włosy?
Cóż. Możecie przeczytać raz jeszcze początek tego artykułu – tam to opisałam. Ale żebyście nie musieli czekać do następnych wakacji i sezonu żeglarskiego, to napiszę, jak olejować włosy w domu.
Przede wszystkim olejowanie tym różni się od balsamowania (!) włosów, że robimy je PRZED myciem, a nie a PO. Poza tym to proste. Rozprowadzamy na włosach dowolny olej roślinny (fajnie jest poeksperymentować z tym, co mamy w kuchni) w dowolnej ilości (acz raczej nie za dużo, bo trudno będzie zmyć), zostawiamy na dowolnie długi czas (ale raczej nie cały tydzień, bo to nie będzie dobrze wyglądało), po czym myjemy włosy. Najlepiej czymś najzwyklejszym, czyli szamponem ziołowym, mydłem marsylskim, szamponem w kostce (to już nie najzwyklejsze, ale podobno bardzo zero waste) bądź żółtkami jaj (to natomiast też jest bardzo zero waste i w dodatku zdrowe, lecz niezbyt wygodne w warunkach np. rejsu żeglarskiego).
Po umyciu nie maltretujemy włosów suszarkami, prostownicami, wałkami i szczotkami, jak to robią nam fryzjerki (wciskając nam jednocześnie do kupienia milion specyfików na przesuszone i połamane włosy), tylko rozczesujemy grzebieniem i zostawiamy do wyschnięcia na powietrzu.
Tak. Nie jestem specjalistką od pielęgnacji urody ani włosów.
Jestem specjalistką od zdrowego rozsądku. Pa!
Ps
Wiem, napisałam ostatnio, że następnym razem będzie o pieczeniu bez folii. Więc… Następnym razem będzie!